Ultraroztocze zimowe, 17.02.2017. Kawęczynek.
Nie ma zasięgu. Brak wifi. Nie ma telewizora, radia. Jest książka i kubek herbaty z imbirem. Cisza dzwoni w uszach.
Roztocze nie może się zdecydować, czy pachnieć zimą, wiosną czy jesienią. Bezlistne drzewa, siwo-brunatne kępy wilgotnych, łysych traw i przygniatająca do ziemi mgła wskazują na jesień. Przenikliwy chłód, szare połacie śniegu i lustra lodu na szutrowych drogach informują, że luty, kalendarzowa zima.
Rozmiękłe błoto w kolorze cynamonu, ostry zapach wody, torfowisk i odtajałej ziemi sugeruje przedwiośnie.
Roztocze nie wie, co to zegarek. Czas rozwleka się, ciągnie jak guma balonowa. Jak w czarnobylskiej zonie Gołkowskiego,
elektronika zupełnie się nie przydaje. Wyjmowanie telefonu wydaje się niewłaściwe, jakoś nie na miejscu.
Światło dnia jest leniwe, chłodne i przyjazne, zaś blask ekranu telefonu komórkowego gryzie źrenice. A poza tym i tak nie ma zasięgu.
Mam wrażenie , ze jeśli zostaniesz tu na dłużej, to czas zwolni, zapętli się i będziesz żyć wiecznie, zakonserwowany
w zapachu torfowisk i ciszy sosnowych lasów.
Jest 9:00. Zaczynam biec. Sławek, organizator, dzieli biegaczy na charty, koneserów i turystykę - w zależności od tempa,
żebyśmy się wzajemnie nie pozabijali na starcie. Ja znajduję się na granicy pierwszych dwóch kategorii. Biegnę swoje 12 km/h, a i
tak zostaję trochę w tyle za czołówką. Pierwsze podejście - stromizna taka, że zamontowano poręczówki. Rozciągamy się w szpaler kolorowych plam we mgle.
Potem wąwóz. Wysokie, ciemne ściany tworzą wąską rynnę, poprzecinaną powalonymi drzewami i pełną błota.
Podczas zbiegu wyłączam myślenie, czas gęstnieje. To medytacja: gdzie postawić stopę, gdzie przyspieszyć, jak przeskoczyć przeszkodę.
Potem długi, ekstremalnie nudny odcinek po płaskim, gdzie kroję się mentalnie łyżeczką do herbaty. Nic się nie dzieje, nic.
Oblepia mnie mgła, wciska się wszędzie, czuję ją nawet w butach. Jest wilgotna, zimna i surowa. Pozbawia widoków i ciepła.
Taką samą mgłę mam w głowie. Pulsuje we mnie poczucie nieadekwatności, zmęczenia psychicznego. Zazwyczaj znikało.
Dziś wżarło się w klatkę piersiową i nie puszcza.
Pojawia się kartka, przybita do drzewa, z napisem: "Zaraz Mordor. Będzie się działo". Mordor to częsty element biegów Sławka,
oznacza bardzo techniczne i trudne odcinki trasy. Na jednym z biegów po pokonaniu Mordoru można było wpisać swoje przemyślenia na
zostawionej przez organizatorów kartce. Gdyby spełniła się choć część życzeń składanych tam Sławkowi (w elokwentny sposób, z użyciem
najznakomitszej polszczyzny...), chłopak miałby przekichane.
W Mordorze pierwszy raz czuję dreszcz. Wąwóz po lewej, wąwóz po prawej. Pędzę wąską granią, pociętą korzeniami drzew - bez strachu, bez
zastanowienia, widzenie tunelowe. Znów poręczówki, zlatuję po nich w dół w ułamku sekundy. Już po wszystkim..? Tak krótko..?
Wypuszczam brata na krótszą pętle, patrzę na dym z ogniska przez godzinę, nie myśląc o niczym. Wychodzę na kolejne okrążenie bez
najmniejszego zawahania, bez zmęczenia, ale też bez entuzjazmu.
Druga pętla to błoto o barwie czekolady - gorzkiej dziewięćdziesiątki Wedla. Moje dłonie pachną mchem i torfem, mokrą korą i wiatrem.
Ubranie przesiąknęło potem i dymem z ogniska w bazie. Chrzęst lodu i mlaskanie błota pod podeszwami butów zagłusza myśli,
ale nie zagłusza pulsowania w klatce piersiowej. Zza mgły wychodzi słońce. Miesza się z zapachem butwiejących liści i gliny,
którą miesiło już 500 par butów. Nic mnie nie boli, ale chcę już być gdzie indziej, inaczej. Pierwszy raz w życiu wolę usiąść, niż biec.
Wyprawiam w drogę brata samego, choć miałam mu towarzyszyć. Znowu siedzę i patrzę w ognisko.
Z mojej strony 30 km w jakieś 3 godziny 15 minut, z godzinną przerwą pomiędzy pętlami. Kamil przebiegł w świetnym stylu 2x 8 km.
Roztocze nie przyjęło mnie, odepchnęło mocno. "Jesteś za bardzo miejskim stworzeniem" - powiedziało - "za głośno masz w głowie".
Przywiozłam tam ciężkie, zmęczone ciało, głowę pełną hałasu. Muszę wrócić. Wrócę pewnie. Na dłużej może, żeby się zakonserwować w formalinie błota,
sosnowego lasu i zapachu torfowiska.
To jedyne miejsce na Ziemi, gdzie błoto ma kolor czekolady i cynamonu, a cisza ma taki sam smak.